Jedna
z moich współpracownic z czasu, kiedy prowadziłam własną firmę,
a która to firma po dziesięciu latach dynamicznej działalności w
ciągu paru miesięcy rozpadła się jak domek z kart, od tamtego
czasu, czyli już od dwudziestu lat, powtarza, że chociaż
chciałaby, nie jest w stanie przeciąć emocjonalnej pępowiny nadal
łączącej ją z byłym – nazwijmy go – zakładem pracy.
*
I tak
to wygląda. Co jakiś czas spotykamy się towarzysko w niewielkiej
grupie moich dawnych etatowych współpracowników – głównie z
ich inicjatywy, kiedy poczują tęsknotę za takim spotkaniem.
Czasami słyszę pochwałę, że byłam najlepszym szefem w życiu
tej czy tamtej osoby. Ja z kolei mogę podobnie powiedzieć o
współpracownikach, których udało mi się zgromadzić. Bez
zewnętrznego przymusu, a jedynie z własnego wewnętrznego
zaangażowania sprawiali, że firma działała jak zegareczek. Również
w dużo szerszym gronie osób współpracujących kiedyś ze mną na
umowę zlecenia lub dzieła pozostała pamięć o bardzo dobrym
czasie wspólnie spędzonym przy realizacji różnych moich pomysłów.
Zdarza mi się też spotykać klientów, którzy z nostalgią
wspominają kontakt z firmą. Nie jestem pewna, czy te entuzjazmy
podzielają jej dawni - przedawnieni – wierzyciele (niektórzy
dostawcy towarów/usług), ale w dużej mierze nad swoją stratą
przeszli już do porządku dziennego [Piękne bankructwo].
Żałuję, że ze względu na wymogi dyskrecji, nie mogę opisać
barwnej dziesięcioletniej firmowej przygody, po której pozostały
naprawdę więcej niż setki zadowolonych ludzi oraz ja – na
gruzach całości.
Dzisiaj
na przykład mogłabym trochę podobnie jak w [Taki pejzaż]
obudować szczegółami pewien maleńki epizodzik z tamtych czasów,
ale żeby oddać całą otoczkę tamtego zdarzenia musiałabym
odsłonić kilka szczegółów, czego robić nie chcę. Powiem więc
tylko, że pewnego lata przed ćwierć wiekiem musiałam przez kilka
dni ujarzmiać grupkę sympatycznych, ale zbuntowanych
siedemnastolatków, którzy patrzyli na mnie jak na babcię,
wzruszali ramionami na moje zasadnicze uwagi, obracali się na pięcie
i odchodzili. Było tak do czasu, gdy jeden z nich – chyba taki
trochę przywódca, o alkoholowej ksywce – usłyszał, jak
puszczałam sobie na okrągło i na głośno muzykę jednego zespołu,
na którą akurat tamtego lata miałam bardzo wyraźną fazę.
Podszedł do mnie i swoim chropawym głosem spytał: - Pani lubi
Doorsów? - Tak. - No to witam w klubie!
*
Do
ilustracji notki wybieram People Are Strange (1967) - ze względu na
ogólnoludzkie treści tej piosenki. Nadal muzycznie podoba mi się
kilka innych utworów The Doors, ale ze względu na nieco
nieobyczajną treść niektórych z nich, już ich nie słucham,
ponieważ sporządniałam od tamtego czasu. Ciekawe, czy dzisiaj -
wobec powyższego zastrzeżenia – teraz już czterdziestoletni
dawny buntownik o alkoholowej ksywce nadal chciałby zaliczyć mnie
do jakiegoś swojego klubu?
21.05.2020
.